check HTML web Accessibility OK!Dół check CSS

* Reminiscencja *   (Reminiscencja.docx)   📤

Reminiscence

Póki pamięć wraca dzięki zjawisku reminiscencji (polski artykuł *.pdf) i pozwala, chcę spisać co sobie aktualnie przypominam. Dotyczy to głównie najstarszych zapamiętanych chwil oraz spraw innych istotnych akurat teraz dla mnie. Spisuję wspomnienia z dzieciństwa i dość długiego późniejszego życia. Nie obejdzie się bez wspominania mych najbliższych i tych dalszych. Zaczynam od prośby. Kochani, korygujcie wszystko co tylko zdołacie, bo moja wracająca pamięć nadal jest bardzo zawodna i wiem że potem będzie jeszcze gorzej. Wiem, że mam niewyparzony język, przy tym nieudolny i dla mojego oraz Waszego dobra, pamięci, zwłaszcza zmarłych, skorygujcie wszystko, co uznacie za nieprzystojne. Niektórzy uważają, że reminiscencja wzmacnia mocniej wspomnienia pozytywne, nie chciałbym ich zawieść. Poprawa błędów stylistycznych też jest mile widziana. Chronologię zdarzeń w tekście ustalę na samym końcu. Gdy treść będzie już z grubsza ustalona, będę poprawiał formę.

Trzy ćwierci wieku mam już za sobą, ale raczej tęsknię za królestwem niebieskim niż długim życiem na tym łez padole. Stwierdzam, że nadeszła już odpowiednia pora, by zacząć utrwalać to, co za niedługo zapomnę tu na ziemi. Oczywiście odzyskam pamięć, gdy przejdę do nieba. Tam nie ma nikt już potrzeby czegokolwiek spisywać, bo wszyscy wszystko doskonale pamiętają. Czego zaś nigdy nie wiedzieli, tam się dowiedzą. Poznają Wszechświata całą historię, od stworzenia aż do Paruzji, ze wszystkimi najdrobniejszymi szczególikami. Dowiedzą się znacznie więcej niż zna w sumie ponad stumiliardowa ludzkość.

Spisywanie wspomnień stanowi dla mnie swoistą gimnastykę starzejącego się umysłu. Przypominam przy tej okazji memu Kochanemu Rodzeństwu, Jego Potomnym, naszym dalszym krewnym i wszystkim, którzy to teraz czytają, że ironia, satyra, humor zawsze stanowiły dla naszej rodziny odskocznię w trudnych czasach. (Czasy chyba zawsze są trudne?) Gdy stara się społeczeństwu narzucić przeczące elementarnej logice, absurdalne ideologie, zazwyczaj jakiekolwiek dyskusje nie pomagają. Satyra w znacznie dogodniejszej formie odzwierciedla nasze poglądy. Tego uczyła nasza matka. Podobne zdanie miał dziadek Paweł Czakański, słówko „komunizm” zastępował dwoma „komu nic”. Ojciec też serdecznie miał już dość jakichkolwiek socjalizmów, obłudy komunizmu, nawet wyśmiewał demokratów i tzw. państwa „demokracji ludowej”, które z demokracją nie miały nic wspólnego. Pamiętam, jak mi mówił pod koniec lat siedemdziesiątych, na początkowym fragmencie ulicy Paderewskiego spotkał akurat znajomego, który przed wojną był aktywnym demokratą. Ojciec go spytał, czy nadal ma przekonania do demokracji. Znajomy odpowiedział, że dawno mu to z głowy wywietrzało. Podsumowali swą rozmowę o demokracji przedwojennym powiedzeniem: „z przodu łata, z tyłu łata, tak wygląda demokrata”. W swoim życiu nie zdążyli zaznać innej, łagodniejszej dla ludzi demokracji .

Wiem, że mój opis nie może być obiektywny, skoro wszystko oceniam subiektywnie, ale na szczęście są też zachowane dokumenty oraz dokładam starań, by pisać zgodnie z tym co zdołałem zapamiętać z opowieści Elżbiety i Rajnolda. W ciągu tych kilkudziesięciu lat od ich śmierci moja reminiscencja zapewne uzupełniła luki opisu fantazją. Pamiętam, gdy jeszcze żyli rodzice i ojciec opowiadał opowiadał mi jakieś zdarzenie, w którym brali udział, często od razu włączała się mama, że zdarzenie to miało inny przebieg, niż mówi ojciec. Dyskutowali potem godzinami, próbując się nawzajem przekonać o swoich racjach odnośnie odmiennego opisu zdarzenia. Zazwyczaj takie spory przesądzała mama. Inne spory dotyczyły oceny historycznej wielu zdarzeń z ich młodości, początku dwudziestego wieku. W tych odległych dla nas czasach inny był punkt widzenia niemieckojęzycznego Ślązaka z centrum Katowic niż córki powstańca śląskiego - Ślązaczki polskojęzycznej z Zawodzia. Druga wojna światowa i kilkadziesiąt lat podporządkowania rosyjskiej dyktaturze odsunęły tego typu spory na najdalszy plan, pozwoliły zapomnieć o tego typu różnicach. Jako „najczystszej rasy mieszaniec” w 100% przyznaję rację obu stronom!

Pamiętam, ile wysiłku wkładała nasza Mama Elżbieta Heimannowa z domu Czakańska w codzienną „gimnastykę umysłu”, by zachować możliwie dobrą sprawność. Zachowała sprawność do śmierci. Przez cały okres, który pamiętamy, robiła też różnorodne notatki dotyczące spraw ważnych, ciekawych, bieżących. Wiele humorystycznych zdarzeń w naszym życiu zostało w taki sposób też utrwalonych. Potrafiła wychwycić groteskowe sytuacje i z poczuciem humoru je opisała. Dziś, gdy cytujemy z pamięci albo czytamy jej trafne specyficzne, czasem specjalnie na tę okazję stworzone wyrazy, zaśmiewamy się do łez. Siostry mają wiele zeszytów Mamy z notatkami na różne tematy. Może kiedyś wyłowię i zeskanuję, najlepsze zanotowane jej perełki językowe. Powstanie być może słowniczek Jej określeń. Potrafiła doskonale posługiwać się językiem zarówno śląskim, polskim, niemieckim. Dorzucała do tego wyrażenia albo pojedyncze słówka z francuskiego, łaciny, włoskie. Często umiejętnie miksowała słownictwo specyficzne dla różnych rodzajów literackich, utarte wyrażenia z Biblii, cytaty świętych, papieży, zwłaszcza Leona XIII i jego następców oraz różnorodnych klasycznych dzieł. Pragnęła nas wychować utwierdzając, że jej reguły mają dobre źródła.

Elżbieta Marta Czakańska urodziła się 16 listopada 1910 roku na Zawodziu (Johannesstrasse 9, czyli aktualnie ul. Paderewskiego 9) w kamiennicy stryja jej matki Jana Kani (*1857 †1915-04-23). Tam panowały znacznie lepsze warunki, niż w Brynowie (różnie wtedy określanym w dokumentach, w latach 1862-1867 Katt. Halde, potem Brynow, Zalenze - Załęże albo Zalenze Halde - Załęska Hałda, Katowicka Hałda w latach późniejszych), w małym gospodarstwie rolnym dziadka Pawła Czakańskiego, który głównie pracował wtedy jako cieśla na obecnej kopalni „Wujek”, w wolnym czasie w swej zagrodzie i na swym polu. Wspomnę tu, że przodkowie Pawła Czakańskiego pochodzili z Brynowa, Ochojca, Śmiłowic i być może innych wiosek w pobliżu Mikołowa. Na razie brak zindeksowanych siedemnastowiecznych i osiemnastowiecznych metryk z obszaru tego, ale dokumenty ASC i ich skany istnieją w Archiwum Archidiecezjalnym. Gdy czas i kondycja pozwolą może uzupełnię.

Zwłaszcza dużo się dowiedziałem w latach 1972÷1988, gdy wysiedlono już nas z Kryznachtu i mieszkałem na Górnym Osiedlu Tysiąclecia w Katowicach nadal z rodzicami, którzy wtedy większość czasu spędzali w mieszkaniu. W sumie mieszkałem z rodzicami czterdzieści lat (od urodzenia do uzyskania własnego mieszkania spółdzielczego na Zadolu). Z tych opowieści wiem, że matka szesnaściorga dzieci, w tym Elżbiety, nasza babcia z domu Kania *24.02.1876, miała warunki życia bardzo trudne po zamążpójściu. Ślub zawarła mając dwadzieścia lat ∞ 9.11.1896 w kościele w Bogucicach i do tego momentu była niepełnoletnią sierotą. Wg obowiązującego wtedy pruskiego prawa pełnoletność uzyskiwano w wieku 21 lat. Uzyskała tę pełnoletność za zgodą stryja Jana Kani - jej kuratora. Potwierdził to sąd i ostatecznie ślub nadał pełnoletność. Matka Antonina zmarła †20.10.1887 a ojciec Wawrzyniec zmarł †20.09.1893. Dwóch ich synów z dziewięciorga rodzeństwa było już pełnoletnimi. Pozostałej szóstce niepełnoletnich sąd wyznaczył kuratorów. Kuratorem naszej babci Franciszki został wspomniany wyżej jej niewidomy stryj - kawaler. Jan Kania w sądzie wyraził zgodę na małżeństwo Franciszki z Pawłem Czakańskim. *04.07.1897 po ośmiu miesiącach od zawarcia małżeństwa w Brynowie w chacie Franciszki i Pawła Czakańskich przyszli na świat bliźniacy Józef i Aleksander. Niestety Józef po trzynastu dniach zmarł. Odnośnie Aleksandra, którego cechowała duża czaszka, akuszerka mylnie orzekła, że ma wodogłowie i zostanie idiotą. Przyszłość dowiodła, że Aleksander był najinteligentniejszy wśród rodzeństwa. Urodziła się ich w ciągu dwudziestu czterech lat w sumie szesnastka. Kolejny syn Franciszki i Pawła - Józef Gabriel urodził się *18.03.1899 roku w Brynowie.

Franciszka i Paweł Czakańscy z dwoma synami przenieśli się do kamiennicy (obecnie Paderewskiego 7) stryja Jana Kani na Zawodziu. Niestety Józef Gabriel †24.08.1899 roku zmarł już na Zawodziu. Na Zawodziu urodziło się dwanaście dzieci ze wspomnianej szesnastki. Najmłodsza - Marta urodziła się na Kryznachcie.

Na Zawodziu Paweł Czakański kontynuował pracę cieśli szybowego, ale już na pobliskiej Kopalni Ferdinand, czyli Kopalni Katowice, odległej 870 metrów od kamienicy, w której teraz mieszkał. Może niektóre drewniane elementy zabytkowych fragmentów kopalni, wykonał Paweł Czakański w czasach jego pracy cieśli szybowego (szyb Bartosz zdjęcie z 1906 roku). Przypuszczam, że sprzedał swoją chatę z małym gospodarstwem rolnym i polem, które miał w Brynowie. W Brynowie nadal mieszkali jego bracia i siostry. Nadal mieszkają tam Czakańscy oraz potomkowie Czakańskich o innych już nazwiskach. Do niektórych naszych krewnych Czakańskich z Brynowa mam kontakt email. Moje siostrzyczki pamiętają, że z Kryznachtu (czyli pod koniec lat czterdziestych) pieszo chodził do Brynowa do swoich krewnych. Przypuszczam, że odwiedzał tam swego najstarszego brata Franciszka, który mieszkał w domku naprzeciw kopalni Wujek (jak dowiedziałem się od prawnuka Franciszka pana Ireneusza Czakańskiego). W Brynowie zmarła ich matka Filipina. Wg mojej opinii grób jej i Pawła jest najstarszym zachowanym dotąd na cmentarzu Sienkiewicza. Została tam pochowana 1909 roku, czyli pięć lat po oddaniu do tego cmentarza użytku (na początku 1904 roku) Wikipedia ma błąd: założony w 1911. Błąd ten popełniły już inne publikacje znacznie wcześniej, więc trudno mi dociec, kto pomylił tę datę jako pierwszy. Mam nadzieję, że wreszcie ktoś kompetentny zauważy, że daty na nagrobkach są wcześniejsze i skoryguje to wg @ e-ncyklopedii Kościoła na Śląsku. 30 września 1909 roku zgon Filipiny zgłosił w Urzędzie Stanu Cywilnego nasz dziadek Paweł.

Bardzo trudne czasy nastały, gdy wybuchła Pierwsza Wojna Światowa. Paweł Czakański został zmobilizowany w 1914 roku i wysłany na front. Był bardzo dumny i źle znosił, gdy niemieccy koledzy nazywali go polską świnią. Mama mówiła, że nabawił się wrzodów żołądka.

Z wojny Paweł wrócił jako wojenny inwalida (z lewej: Militärrente, Kriegszulage, Rentenerhöhung). Odnotowano to też w Spisie (z 1935) Mie­szkań­ców osiedla Szyb Bożego Narodzenia (zamiast Czakański napisano tam Ciekawski). Tam przeniósł się po I Wojnie Światowej. Do emerytury pracował nadal jako szybowy cieśla Kopalni Ferdynand. Nadszedł gorący dla Zawodzia i całego Górnego Śląska okres Powstań Śląskich i Plebiscytu.

Zawodzie było samodzielną gminą i dominowali w niej śląskojęzyczni Polacy. Podobnie było w sąsiednich gminach. W szerokiej okolicy przeważali zwolennicy połączenia Śląska z Polską. Jedynie w Katowicach (pochodził stąd nasz ojciec) było ogromna przewaga ludności niemieckojęzycznej optującej za pozostaniem   w pań­stwie niemieckim. Paweł, jego najstarszy syn Aleksander i bardzo wielu sąsiadów było śląskimi powstańcami. W czasie Plebiscytu nasza matka Elżbieta z innymi dzie­wczynkami rozdawała głosującym biało czerwone kokardki. Niemieccy chłopcy rzucali w ich kierunku kamienie.

Z terenu Niemiec na Plebiscyt przyjechali bracia dziadka i zamieszkali u niego. Próbowali go namówić na trzecią opcję, tzn. głosowanie za Śląskiem niezależ­nym od Polski i Niemiec. Oczywiście bezskutecznie.

Paweł ze względu na inwalidztwo nie brał jednak bezpośrednio udziału w walkach trzeciego Powstania. Posiadał w domu pistolet, biało czerwone opaski, których używali powstańcy, plakaty i inne materiały przygotowujące Powstanie. Tuż przed wybuchem Trzeciego Powstania do jego mieszkania przy ulicy Lange Zeile 105 (nazwanej później Paderewskiego) znienacka wtargnęła powojenna niemiecka policja Sicherheitspolizei (Sipo) i przeprowadzała rewizję poszukując broni oraz innych rzeczy świadczących o propolskich działaniach. Babci udało się wyjść z mieszkania do sąsiada o proniemieckich przekonaniach nazwiskiem Cierpiol. Wyjaśniła mu, gdzie dziadek przechowuje pistolet i inne materiały świadczące o udziale w przygotowaniu do powstania. Cierpioł wszedł niby przypadkiem do mieszkania Czakańskich, znany był przeprowadzającym rewizję policjantom, porozmawiał z nimi serdecznie. Bez ich podejrzeń wszedł potem z babcią do pomieszczenia, gdzie była skrytka, ukrył broń, opaski, itp. za pazuchą i wrócił z tym do swego mieszkania. Niemiecka policja niczego nie znalazła, więc nie miała podstaw do aresztowania dziadka Pawła. Gdy Górny Śląsk przyłączono do Polski, dziadek odwdzięczył się Cierpiołowi, gdy polska policja znalazła u niego karabin, powiedział im, że to jest jego broń, którą dał sąsiadowi w czasach niemiec­kich na przechowanie i zapomniał później odebrać.

Po Plebiscycie, Trzecim Powstaniu Śląskim i przyznaniu tych terenów Polsce, polskojęzyczni Ślązacy, zwłaszcza powstańcy, dowiedzieli się, że koniecznie muszą szybko nauczyć się języka polskiego! Ich dotychczasowa mowa została uznana na terenie Województwa Śląskiego za niepoprawną i rugowana była tam wszędzie inten­sywnie, zwłaszcza w urzędach.

Wojewodą śląskim, nie został Ślązak, ale Michał Grażyński, pochodzący z małopolskiej wsi Gdów oddalonej 13[km] od Wieliczki. Urodził się tam w 1890 roku, jako Michał Tadeusz Kurzydło syn Michała Kurzydło. Jego ojciec, kierownik czteroklasowej szkoły ludowej, owdowiał, gdy Michał miał trzy latka. Na przedślubne żądanie drugiej żony, ojciec Michała zmienił nazwisko na nieistniejące dotąd nazwisko Grażyński, bo wzorowane na fikcyjnym - wymyślonym przez Mickiewicza imieniu Grażyna.

Wojewoda Grażyński był nieprzejednanym wrogiem Korfantego i znakomitej większości Powstańców, którzy uznawali autorytet Korfantego. Zwolennicy Korfantego również Paweł Czakański, w odróżnieniu od zwolenników Grażyńskiego grażyńszczoków, nazywali siebie korfanciorzami.

Nienawiść Grażyńskiego objawiła się w dniu 3 czerwca 1921 roku. Akurat wtedy minął miesiąc od początku proklamowanego przez Dyktatora Korfantego Trzeciego Powstania Śląskiego.

Grażyński był w grupce kilku oficerów zbuntowanych przeciwko Dyktatorowi Trzeciego Powstania Korfantemu. Zbuntowani oficerowie należeli do „Grupy Wschód” (jednej z trzech grup operacyjnych Powstania).

Buntownicy ogłosili kpt. Karola Grzesika głównodowodzącym wojsk powstańczych. Grzesik wysłał do oddziałów powstańczych telegram o treści: „Z dniem dzisiejszym objąłem Naczelne Dowództwo Wojsk Powstańczych... Grzesik-Hauke, Naczelny Wódz”.

Buntownikom nie powiodła się jednak próba aresztowania Korfantego. Dzień później śląscy marynarze z oddziału porucznika marynarki Roberta Oszka przeprowadzili aresztowania buntowników. W grupie aresztowanych buntowników znaleźli się m.in. Karol Grzesik, Michał Grażyński, Wiktor PrzedpełskiMikołaj Witczak.

… Niełatwo mi jest opisać polityczne wątki tego burzliwego, trudnego okresu, udział Aleksandra Czakańskiego w Powstaniach, despotyzm Grażyńskiego. Preferował urzędników spoza Śląska (uchwalono, że mieli zagwarantowane trzykrotne większe płace, niż urzędnicy na analogicznych stanowiskach, ale pochodzący z terenu Śląska - zapis określa dokładnie 300%). Urzędnicy spoza Województw Śląskiego, po przyjeździe otrzymywali od razu wille, jednorodzinne domki albo duże nowe mieszkania w nowych, tzw. osiedlach urzędniczych.

Korfanty końca swego życia był atakowany przez piłsudczyków, osadzony w Twierdzy Brzeskiej, gdzie był maltretowany fizycznie i psychicznie. Wypowiedzi Piłsudskiego i piłsudczyków na temat Ślązaków, wymagałyby też dość obszernego opisu. Tego typu rozważania należy zilustrować kopiami zachowanych dokumentów. Zwłaszcza pomocne w tym jest Archiwum Sejmu Ślaskiego i bardzo ostre polemiki prasowe gazet wydawanych przez Korfantego z prasą prorządową.

Wielką polityczną manifestacją na Śląsku był pogrzeb Wojciecha Korfantego zamordowanego w Warszawie przez piłsudczyków w 1939 roku. Uczestniczyli Czakańscy również Paweł. Niestety wielu hitlerowskich agentów zarejestrowało powstańców znanych im imiennie, którzy byli obecni na pogrzebie. Nie zarejestrowali piłsudczyków. Wojewoda Grażyński wydał na piśmie zakaz udzielania komukolwiek urlopu w tym dniu. Brak obecności w pracy w dniu pogrzebu był dyscyplinarnie karany! Po wkroczeniu do Katowic w 1939 roku hitlerowców, dziadek został aresztowany. Z uniesionymi rękami nad głową był eskortowany do więzienia przez dwóch policjantów, którzy szli za nim z wymierzonymi w niego karabinami. Na szczęście spotkała ich wracająca z pracy mama. Zatrzymała policjantów. Znała doskonale język niemiecki, miała niemieckie nazwisko po mężu, zaczęła im tłumaczyć, że zaszło jakieś nieporozumienie. Namówiła ich aby wrócili z dziadkiem do domu. Po chwili wrócił z pracy nasz ojciec, miał niemieckie imię Reinhold i nazwisko Heimann w polskich dokumentach, dobrą znajomość niemieckiego świadczące o tym, że zaliczał się do katowickiej mniejszości niemieckiej, choć nie należał do Volksbund ani żadnej innej z dość licznych wtedy organizacji niemieckich. Nasi rodzice wspólnie zdołali przekonać policjantów, że sprawa dziadka Pawła Czakańskiego wymaga wyjaśnienia a nie bezpodstawnego aresztowania jako wroga Niemców. Zostawili dziadka w domu. Później na szczęście nikt się już nim nie interesował.

Zostawię opisywanie życia politycznego lat międzywojennych na stosowniejszą ku temu chwilę. Uważam, że wreszcie dość dobrze opisano, wiele faktów z tego okresu, np. w książce „Korfanty. Silna bestia” również w pliku konstanty_wolny.pdf opisującym życie wieloletniego bliskiego przyjaciela Korfantego, pierwszego marszałka Sejmu Śląskiego Konstantego Wolnego (*1877 +1940).

Mnie wtedy jeszcze nie było na świecie. Rodzice nie przepadali za takimi tematami. Mówili tylko, o faktach powiązanych z ich życiem i losami osób bliskich oraz znajomych, gdy wspominali z nimi minione okresy. Nie interesuję się polityką, ale w dużej mierze ona decyduje o naszych losach.


Na razie chciałbym się skoncentrować na okresie życia Elżbiety i Rajnolda od ich ślubu, narodzin piątki jej dzieci, naszego dzieciństwa.

Myślę, że duży wpływ na słownictwo Elżbiety miała przyjaźń z księżmi, o których mówiła, że są kuzynami. Czterech synów Franciszki Olszówka z domu Kania zostało księżmi, a dwie córki zakonnicami, tylko jedna córka wyszła za mąż, ale byli to wnukowie Wawrzyńca Kani, czyli kuzyni babci Franciszki, choć niewiele starsi od mamy. Księżmi kuzynami mamy byli natomiast Ludwik i Klemens Kosyrczykowie, Edward i jego brat Franciszek Tobola. Wpływ miała też wieloletnia pracaCaritas rozpoczęta w latach dwudziestych. Caritas Katowice delegował ją w 1930 roku na dwuletnie studia do Katolickiej Szkoły Społecznej w Poznaniu (1930 rok Zdjęcie). Ponieważ nie miała ukończonej Szkoły Wydziałowej, zdała tam Egzamin Wstępny kwalifikujący na te studia. Wg artykułu Marii Piaszczyk „Rola Katolickiej Nauki Społecznej” (Roczniki Nauk Społecznych 1979 Tom VII str. 85 do 104) w Archiwum Miasta Poznania istnieje 21 jednostek archiwalnych, istnieją też archiwa w Archiwum Kurii Archidiecezjalnej w Poznaniu, min. spisy uczestników. Dla niektórych uczestników istnieją tam ich prace końcowe oraz prace z wakacyjnych praktyk zawodowych. Mama odbyła taką praktykę w niemieckim Zabrzu. Po dwóch latach, napisaniu pracy dyplomowej, egzaminach końcowych i obronie swej pracy dyplomowej otrzymała w 1932 roku Dyplom Ukończenia. Wróciła do Katowic do pracy w Caritas. O kolegach i koleżankach z Poznania, być może kiedyś napiszę.

Trzeciego października 1938 roku w Kościele Opatrzności Bożej w Zawodziu zawarła ślub z Rajnoldem Heimann. Był to akurat dzień wkroczenia Armii Polskiej na Zaolzie. Wspominając ten ślub po latach, w gronie krewnych podkreślano panujący na weselu nastrój zbliżającej się wojny. Temat ten prawdopodobnie zdominował rozmowy przy weselnym stole. Między innymi, ktoś wśród licznych gości robił zbiórkę na zakup samolotu do Polskich Sił Zbrojnych.

Kościół Katolicki w Katowicach utworzył Misję Dworcową Katowicką już 15 czerwca 1925 roku, ale nie była wtedy związana z Caritasem. Jej kierowniczką obrano wówczas panią Hyllową. Dla celów misji otwarto wtedy czteropokojowe schronisko przy kościele Mariackim (Kościół Rzymskokatolicki p.w. Niepokalanego Poczęcia NMP), czyli około 500 metrów od ówczesnego Dworca Głównego (ulica Dworcowa). Od stycznia 1934 roku zarówno prowadzenie Misji Dworcowej, jak i Schroniska przejęło Zgromadzenie SS. Maryi. Kierowniczką Schroniska była siostra Agnieszka Rychlikówna. W tej działalności Misji uczestniczył też ksiądz Adam Bieżanowski, dyrektor Caritasu po wojnie. Rozwój oraz istnienie, tych niezwiązanych z Caritasem placówek, definitywnie zakończyła II Wojna Światowa.

W 1945 Elżbieta została Kierowniczką utworzonej przez Caritas Misji Dworcowej na dworcu kolejowym w Katowicach, której filie powstały następnie w Tarnowskich Górach, Lublińcu, Rybniku i Dziedzicach. Gdy się urodziłem w 1947 roku, mama nie wykorzystała urlopu macierzyńskiego i parę dni po porodzie wiozła mnie z domu przy ulicy Paderewskiego ponad dwa kilometry w wózeczku do pracy przy ulicy Dworcowej, gdzie miałem dobre warunki, bo mama prowadziła tam również dział „Opieki nad matką i dzieckiem”. W 1950 roku definitywnie skończyła pracę w Caritasie. Związane to było z mylną informacja sąsiadki o postępach w nauce Urszuli w Szkole Podstawowej. Przypadkowo koniec pracy Elżbiety złożył się z upaństwowieniem Caritasu przez komunistów. Gdy odbierała swoje papiery w gabinecie księdza Dyrektora Caritasu Adama Bieżanowskiego „towarzyszyli” mu już „cywile”. UBecy, tak określiła ich Mama.

Zrozumiałem tę sytuację dopiero niedawno wg www Caritasu:
„Współpraca między władzami kościelnymi i państwowymi w dziedzinie pomocy społecznej ustała pod koniec lat czterdziestych. W dniu 21 września 1949 roku Rada Ministrów wydała uchwałę o upaństwowieniu szpitali, będących własnością Kościoła katolickiego. W styczniu 1950 roku w całej Polsce władze rozpoczęły zorganizowaną kampanię prasową zwróconą przeciw Caritas, przygotowując opinię publiczną do jej likwidacji oraz podporządkowania administracji państwowej. Śląskie władze wojewódzkie przeprowadziły także kontrolę finansową w katowickim oddziale Caritas, mającą na celu wykrycie rzekomych nadużyć jego kierownictwa.

W całej Polsce w dniu 25 stycznia 1950 roku wprowadzone zostały zarządy przymusowe dla diecezjalnych organizacji Caritas. Odpowiedzią władz kościelnych była likwidacja Związku Caritas, dokonana decyzją Episkopatu w dniu 4 lutego 1950 roku.”


Ojciec zaś, po niemieckiej mniejszościowej szkole podstawowej, uczył się zawodu mechanika samochodowego. Chodził na zajęcia do polskiej szkoły zawodowej, gdzie miał trudności z opanowaniem języka polskiego i równolegle pracował w warsztacie samochodowym. Musiał jeździć naprawianym sprzętem, dlatego zrobił prawo jazdy.

Po zdobyciu zawodu ślusarza mechanika pracował przed wojną w niemieckiej firmie Montana. Nastała recesja lat 1929÷1933. Przez krótki czas był bezrobotnym, bo w tej samej firmie pracował jego brat. Aby ograniczyć skutki bezrobocia, zapewnić utrzymanie możliwie jak największej liczbie rodzin, była wtedy zasada, że w danej firmie może pracować tylko jedna osoba z danej rodziny. W czasie swego bezrobocia Reinhold zarobił najwięcej! Gdy sąsiad rodziny Heimann, który był likwidatorem bankrutujących firm, dowiedział się, że Reinhold jest bezrobotny, natychmiast nielegalnie go zatrudnił jako pomoc fizyczną, przy sprzedaży majątku, maszyn, sprzętów i materiałów z magazynów bankrutów. Kupujący dodatkowo płacili ojcu i jego koledze za odwiezienie nabytych rzeczy na ich teren. Wszystko odbywało się nielegalnie, bez opodatkowania, stąd wysoki zarobek.

Po recesji zatrudnił się w produkującej armatury „Sam. Sp. Akc. Munstermann” (Odlewnia żelaza i bronzu, budowa maszyn i armatur, która powstała w 1881 roku jako Deutsche Phosphorindustrie „E. V. Münstermann”). Reinhold nie miał przeszkolenia wojskowego, bo polska komisja poborowa zakwalifikowała go, jako nadliczbowego. Krótko przed wojną został przeszkolony w Straży Pożarnej do gaszenia pożarów wywołanych bombardowaniami. Pracował w zakładzie Münstermann nadal w trakcie wojny. Zakład miał znaczenie strategiczne, bo produkował również odlewy na potrzeby Luftwaffe. Starszy brat ojca kawaler Ernst został zmobilizowany do Luftwaffe i był mechanikiem na jednym z wojskowych lotnisk w okolicy Neuhausen. Po wojnie Ernst ożenił się tam z Margarethe z domu Boss, urodziła im się córka Lore Heimann. Ernst zmarł wskutek zablokowania naczyń krwionośnych przez skrzep, po operacji hemoroidów †5.11.1951 roku. Pod koniec wojny wysłano ojca na roboty do Zagłębia Ruhry. Po niecałym roku teren ten zajęli Amerykanie. Wkrótce potem działania wojenne się skończyły. Robotnicy przymusowi byli jednak nadal zakwaterowani na terenie swego dotychczasowego pobytu. Mogli go opuszczać, ale tylko na czas określony (by zrobić np. zakupy w mieście), za przepustką wystawioną przez amerykańskiego oficera. Ojciec podkreślał, tak odmienną od hitlerowców, swobodę wojska amerykańskiego, zwłaszcza czarnoskórych. „Nogi w butach na biurku, szeroki uśmiech na twarzy. Życzliwe nastawienie do robotników przymusowych. Rozwiązywanie a nie stwarzanie problemów.” Ojciec, mimo że wtedy jeszcze formalnie nie było to możliwe, jak najszybciej chciał wrócić do Katowic. Skorzystał z krótkoterminowej przepustki. Z grupą przymusowych robotników Polaków nielegalnie przekradał się, na odcinkach słabiej strzeżonych przez strefy okupacyjne. Był to okres, gdy nie zezwalano jeszcze na przemieszczania się ludności między strefami. Ostatecznie po przekupieniu Rosjan na granicy strefy rosyjskiej z Polską, dotarli na teren Polski. Aresztowano go na Dworcu Kolejowym w Poznaniu. Gdy mama wreszcie dowiedziała się, że jako jeniec pracuje na wsi poznańskiej, zorganizowała jego ucieczkę. Ukrywał się w różnych zakonach, dopiero po rehabilitacji mógł wrócić do Katowic. Po wojnie rozpoczął pod ziemią pracę awaryjnego ślusarza maszynowego w Kopalni Katowice, gdyż kopalnia zatrudniała wszystkich chętnych. Wcześniej, aż do emerytury, na tej kopalni jako cieśla szybowy pracował Paweł Czakański. Ojciec prawie cały czas swej pracy przebywał pod ziemią. Pracował tam najczęściej kilkanaście godzin w ciągu doby. Choć rzadko, ale zdarzało się, że i dłużej, bo przy poważnej awarii, np. pomp odwadniających, czy systemu wentylacji musieli przywrócić wszystko do eksploatacji. Gdy nie było żadnej awarii ani remontu na dole, wtedy naprawiał wycofany, uszkodzony sprzęt, dorabiał brakujące części albo odzyskiwał z niego sprawne części w warsztacie na powierzchni, ale przy telefonie, by możliwie szybko zjechać na dół w razie awarii. Niestety był zmuszany pracować przez prawie wszystkie soboty i niedziele. Bardzo rzadko miał wolną niedzielę.

Ojciec poszedł na emeryturę w 1970 roku, bo przepisy nie pozwalają pracować w kopalni pod ziemią po ukończeniu 60 lat. Na powierzchni kopalni nie chciał już pracować. Jako pracownikowi awaryjnemu przeliczono mu lata przepracowane z mnożnikiem 1.5 do emerytury, dzięki temu dostał emeryturę wg ówczesnych przepisów Karty Górnika już w 1970 roku. Czytając obecne przepisy, uśmiecham się, bo nasz ojciec, pracując stale do 1970 roku pod ziemią, miał „skrócony czas pracy” aż do kilkunastu godzin dziennie! Gdy raz się zbuntował i nie zgodził się na kilkunastogodzinną pracę w niedzielę, odebrano mu wszystkie premie! Cóż miał robić, potrzebował pieniędzy, by utrzymać siedmioosobową rodzinę, za następnym żądaniem kierownika, przystał już bez buntu. Nie chcę pisać nic więcej, nie znam się na tym, tylko parę godzin (pod koniec lat sześćdziesiątych) spędziłem w podziemiach Kopalni Jankowice. Praca górnika dołowego jest nadal wyczerpująca.


Mama w latach pięćdziesiątych napisała też sporo wierszy. Szkoda, że się nie zachowały. Teraz, gdy nastała ta błogosławiona dla mnie pora reminiscencji, choć nieudolnie, może odtworzę jakiś z pamięci. Może też kiedyś komuś moje wspomnienia będą do czegoś przydatne😌. Nie jest to aż tak istotne.

W niebie każdy dysponuje doskonałą pamięcią i kompletną wiedzą o wszystkich zdarzeniach na tym świecie, o których nigdy nie słyszał. Tam króluje Prawda!

Uważam, że warto już tu wiedzieć jak najlepiej, o czym tylko można, by nas nikt nie zwiódł. Wiedza przybliża nam, choć bardzo nieznacznie, niebiański stan wiedzy absolutnej.


Kiedyś myślałem, że nie mogę przecież pamiętać niczego z czasów, gdy miałem pięć lat. Potem uzmysłowiłem sobie, że szczegóły z dnia, gdy urodził nam się braciszek Grześ pamiętam dość dobrze. Miałem wtedy niecałe pięć lat. Sąsiadka pani Kempna zabrała nas z naszymi zabawkami do siebie i tam na jej podwórzu willi bawiliśmy się w piasku. Po jakimś czasie dano nam tam smaczne kanapki i herbatę. Zapadał zmierzch, zrobiło się chłodniej, akurat wtedy przyszła tam pani Kempna i oznaj­miła nam, że urodził się nam braciszek. Byłem bardzo ciekaw jak nasz braciszek wygląda. Pozwolono nam wejść do domu. Zobaczyłem obcą panią w średnim wieku w mokrym szarym gumowym fartuchu i maleńkiego w łóżeczku. Po wielu latach, gdy to wspomniałem mamie, wyjaśniła mi, że to była akuszerka. Pamiętam też, że początkowo, miał jasne, błękitne oczy jak Mama. Pytałem o to i Grześ zaprzeczył temu. Aktualnie patrzę rzeczywiście ma piwne! Nieistotny szczegół, ale zapamiętałem dobrze! Dopiero niedawno przeczytałem, jak zmienia się kolor oczu dzieci.

Większość dzieci zaraz po urodzeniu ma niebieskie lub szaroniebieskie oczy. Kolor oczu dziecka powoli zmienia się w kolejnych miesiącach życia, kiedy zwiększa się ilość melaniny, czyli specjalnego barwnika w tęczówce. Ostateczny kolor oczu dziecka poznajemy po kilku miesiącach, a czasem nawet dopiero po kilku latach życia, kiedy zakończy się proces pigmentacji.

Nie pamiętam dat, ale wydaje mi się, że paroletni Grześ miał jeszcze oczy niebieskie.

Pamiętam też, że jeszcze nie było braciszka na tym świecie, a już poważnie się oświadczyłem, w obecności dziadków i rodziców dziewczynki oraz ich znajomych. Z wielką powagą (ku ich uciesze, pękali ze śmiechu) powiedziałem, że się z Tereską ożenię! Nie dotrzymałem słowa, do dziś jestem starym kawalerem! Nie znam nawet dalszych jej losów. Nie przypuszczam, by ona zapamiętała moje oświadczyny.

Byli naszymi sąsiadami, w swoim ogródku popijali obiad kieliszkiem wódki, patrzyłem z nieukrywaną zazdrością, nalali mi do identycznego kieliszka kompotu z jabłek, wyglądał jak wódka, ogromnie byłem dumny, że mogę wypić toast słodkim kompotem za zdrowie z dorosłymi!

Pamiętałem nawet chwile spędzone z dziadkiem Pawłem Czakańskim. Później uważałem, że to jest niemożliwe pamiętać cokolwiek z tak odległych czasów, bo miałem kilkadziesiąt dni ponad cztery latka, gdy chory dziadek zmarł w domu najstarszego wujka Aleksa. Zdjęcie zrobiono parę miesięcy wcześniej, nie patrzę na osobę fotografującą ani na środek grupy, gdzie siedział dziadek, tylko w piasek przed sobą, wypatrując zapewne jakiegoś owada. Na pogrzebie dziadka nie byłem. Uznano, że jestem zbyt mały. Teraz, gdy to zdjęcie oglądam, widzę duże prawdopodobieństwo, że jednak pamięć z tego okresu mnie nie myli. Czteroletnie dziecko coś tam już pamięta.

Początkowy niebieski odcinek dzieciństwa wykresu reminiscencji może zaczynać się już około czterech lat. Nie musi być to zapomniane dzieciństwo.


Znacznie lepiej pamiętam, gdy w 1954 roku, jako siedmioletni, nierozgarnięty brzdąc, drałowałem około półtora kilometra do pierwszej klasy w szkole (dziś jest w niej tylko liceum). Z początku do szkoły odprowadzała mnie trzy lata starsza siostra Gabrysia. Byłem prezentem urodzinowym Gabrysi. Tuż przed jej trzecimi urodzinami spytano ją co chce mieć na swe urodziny, tort czy braciszka. Odpowiedziała rezolutnie, że chce mieć tort i braciszka. Tak też się stało! Urodziłem się dokładnie w jej trzecie urodziny! Inna humorystyczna historia zdarzyła się też wtedy.

Z opowiadań Mamy wiem, że dziadek Paweł Czakański leżał obłożnie chory przed drugą wojną światową w szpitalu przy ulicy Francuskiej. Lekarze wezwali jego rodzinę i oznajmili, że to są jego ostatnie dni na tym świecie. Przyznali, że nie są już w stanie cokolwiek mu pomóc. Lepiej będzie dla niego, gdy te ostanie dni spędzi z kochającą go rodziną niż w szpitalnych murach. Zabrano go do domu na Kryznachcie, gdzie troskliwie zajął się nim jego syn - lekarz Antoni Czakański. Wujkowi Antkowi udało się wyleczyć ojca. Przez kilka następnych lat cieszył się dość dobrym, jak na swój wiek, zdrowiem, o czym nikt w tym szpitalu nie wiedział.

Rajnold Heimann w 1947 roku nagle zachorował na ostre zapalenie stawów nóg i kręgosłupa, mylnie rozpoznano wtedy tę chorobę jako gościec stawowy. Dopiero, gdy w latach siedemdziesiątych ja zachorowałem na to samo, dr med. Roczniok reumatolog (obroniła doktorat z reumatologii) w przychodni na Tysiącleciu prawidłowo rozpoznała, że jest to reaktywne zapalenie stawów. Powiedziała pielęgniarce: „mamy pierwszy przypadek choroby Reitera na Śląsku”. W szpitalu przy ulicy Francuskiej, gdzie Rajnold Heimann leżał obłożnie chory, rokowano, że z tego tytułu zostanie inwalidą. Gdy przyszedłem na świat, uradowany dziadek Paweł Czakański, dwa kilometry pieszo, poszedł do szpitala oznajmić zięciowi tę miłą wiadomość. Tam zobaczyła go pielęgniarka, siostra zakonna, która od razu rozpoznała go jako Czakańskiego, który wg diagnozy powinien był od paru lat już leżeć w grobie. Dlatego z początku myślała, że widzi ducha. Potem lekarze i cały personel, który pamiętał jeszcze chorego śmiertelnie Czakańskiego podziwiał jego aktualną kondycję.

Mama bardzo dbała o naszą kondycję fizyczną, byśmy byli syci, umyci, chodzili w czystych schludnych ubiorach i kondycję duchową. Powtarzała zawsze wszystkim, że dla niej dzieci są najważniejsze. Dbała o nasze wykształcenie. Gdy byłem w pierwszej klasie, stwierdzono, że nie radzę sobie z czytaniem. Miała wiele spraw na głowie, więc zleciła mojej starszej o pięć lat siostrze Joannie, którą zawsze nazywaliśmy Hanką, aby mnie przypilnowała, bym dobrze czytał teksty z elementarza.

Zamiast czytać i składać poszczególne litery aż do końca wyrazu, odgadywałem wyrazy, często mylnie. Hanka wpadła na pomysł, wzięła szczotkę z końskiego włosia do czyszczenia ubrań i za każdą moją pomyłką obrywałem tym ostrym włosiem w przedramię. Miałem wtedy delikatną skórę. Za którymś uderzeniem zobaczyłem na swej skórze maleńką kropelkę sączącej się krwi. Wyrwałem jej szczotkę z ręki i z całej siły uderzyłem ją drewnianą stroną szczotki w nos. Z jej nosa polała się obficie krew. Nauka czytania została zakończona.

Niemniej rezultaty nauki okazały się dla mnie wspaniałe, dla rodziny zaś uciążliwe. Wpadłem w nałóg czytania (dla niecierpliwych: humor, samo życie). Mieliśmy bardzo dużo książek w domu. Z początku czytałem jakieś odpowiadające mojemu wiekowi, ale wkrótce ich brakło, wtedy czytałem lektury mojego starszego rodzeństwa. Potem inne z domowej biblioteki.

Nie czytałem jedynie książek niemieckich, których mieliśmy sporo - zwłaszcza komplet dzieł klasyków i romantyków, wiele bajek, w tym Baśnie braci Grimm, gdyż wtedy jeszcze nie rozpoznawałem liter fraktury (tzn. czcionki typu gotyckiego), która panowała w Niemczech jeszcze do czasów hitlerowskich ani nie znałem języka niemieckiego. Lwia część tego zbioru pochodziła z biblioteczki Gertrudy z domu Fabian (*26.03.1895 †08.12.1948), pierwszej żony Aleksandra Czakańskiego (*04.07.1897 †28.11.1959) najstarszego brata mamy. Przed wojną Gertruda była nauczycielką języka niemieckiego w Szkole Wydziałowej w Katowicach, uczyła niemieckiego praktycznie do swej śmierci.

Przy tej okazji przypomniało mi się, że u Czakańskich w domu mówiło się prawie wyłącznie w języku śląskim albo po polsku. Niemniej jednak, gdy chcieli powiedzieć coś, czego nie powinny słyszeć młodsze dzieci, mówili o tym zawsze po niemiecku. Czasem celowo mieszano języki. Kiedy indziej wrzucano pojedyncze słówka lub zwroty niemieckie, gdy były krótsze albo lepiej pasowały w danym kontekście. Najczęściej używano poprawnego niemieckiego, gdy sytuacja wymagała tego, np. przykład rozmowa z niemieckojęzyczną osobą, policjantem lub urzędnikiem za czasów pruskich. Starsi bracia mamy też byli urzędnikami, więc z konieczości biegle używali wtedy niemieckiego w pracy.

Mama w wieku sześć lat, zgodnie z pruskimi przepisami, poszła do szkoły w Bogucicach i nie znała niemieckiego. Nie rozumiała co do niej mówili nauczyciele. Na szczęście miała młodą bardzo kulturalną i wyrozumiałą wychowawczynię. Pewnego razu po lekcji podeszła do mamy i powiedziała jej jedno zdanie. Mama odpowiedziała jej na to: Ja. Bo tyle to już potrafiła. Całą długą (parę kilometrów) drogę do domu, sześcioletnia Elżbietka powtarzała to zdanie, by powtórzyć rodzicom. Niestety, gdy dotarła z emocji zapomniała treść tego niezrozumiałego dla niej zdania. Mimo pomocy braci zdołała odtworzyć z pamięci tylko: Erinnere deine Eltern daran .... Nikt nie potrafił odgadnąć ani Elżbietka słówka dodać, o czym to wtedy miała przypomnieć swoim rodzicom. Na szczęście nauczycielka też nie pytała o to.

Wychowaczynię miała bardzo dobrą, gorzej było z innymi nauczycielami. Uczył mamę też nauczyciel o nazwisku Lokaj, który przed laty uczył jeszcze jej matkę Franciszkę. Był bardzo surowy i niesympatyczny. Ogólnie panował pruski dryl. Chłopcy obrywali przy lada wybryku, pomyłce, zagapieniu. Na szczęście dziewczynek nie bito. Niemniej to, że koledzy byli bici, negatywnie wpływało na psychikę mamy, zastraszało. Bardzo szybko nauczyła się poprawnie mówić, czytać i pisać w literackim języku niemieckim. Zostało jej to do końca życia. Potrafiła momentalnie się przełączyć z jednego języka na drugi. Inny mój fragment opisze jak surowo traktowano w pruskiej szkole, w centrum Katowic naszego ojca.

Po przyłączeniu Górnego Śląska do Polski, sytuacja zmieniła Elżbiety się radykalnie. W polskiej szkole, wiele koleżanek w klasie musiało uczyć się języka polskiego praktycznie od zera. Elżbieta wyróżniała się jego dobrą znajomością. Mówiła mi, że traciła czas, bo nauczycielki musiały intensywnie zajmować się osobami nieznającymi reguł polskiego, reguł dla mamy oczywistych. Mimo bardzo krótkiej nauki niemieckiego, potrafiła wspaniale się nim posługiwać w mowie i piśmie do końca życia.

Przydało jej się to, bo w trakcie studiów w Poznaniu została skierowana na praktykę do niemieckiego Zabrza, gdzie mieszkała w niemieckiej rodzinie, która nie chciała uwierzyć, że Elżbieta jest Polką. Wszyscy w Zabrzu myśleli, że jest niemiecką studentką. Myślę, że ta znajomość języka miała wpływ na zaakceptowanie niemieckojęzycznych kolegów i zawarcie małżeństwa z naszym ojcem Reinholdem Heimann, który słabo znał język polski i do końca życia niezbyt dobrze opanował.

Wracam do mojego nałogu czytania. Nałóg objawiał się tym, że gdy zacząłem czytać jakąś książkę nie mogłem jej odłożyć dopóki nie dobrnałem do jej końca. Była już pora przeznaczona na sen a ja nadal czytałem. Żadne upomnienia ze strony mamy nie działały, mimo że zapewniałem, iż już kończę, czytałem po nocach. Gaszono w mym pokoju światło, znów je zapalałem. Wykręcono bezpiecznik od mojego pokoju, czytałem oświetlając książkę świeczką albo z latarką elektryczną. Gdy otoczenie było zbyt natarczywe, ukrywałem się w dużej szafie, zamknięty z książką i latarką wśród płaszczy, czytałem do skutku. Zdarzyło się wiele humorystycznych sytuacji związanych z moim nałogiem. Opis humorystycznych wpadek oraz późniejszych korzyści z tego nałogu na razie odkładam, nie mam nałogu pisania 😁. Zdecydowałem się opisać najnieprzyjemniejszą moją wpadkę. Mieliśmy codzienny przydział prac. Plewiłem grządki pod półnonocną ścianą domu. W trakcie plewienia natrafiłem na gniazdo maleńkich jaszczurek. Wziąłem parę sztuk do szklanki i położyłem na stole w swoim pokoju, by im przyjrzeć się po pracy. Niestety zapomniałem o ich istnieniu. Późnym wieczorem po pracy wróciłem do pokoju i kontynuowałem nałóg czytania.

Po kilku ostrzeżeniach, że mam już spać, wykręcono mi bezpieczniki. Zapaliłem świeczkę i czytałem nadal przy tym słabym, migotliwym oświetleniu. Było już dobrze po północy. Zachciało mi się pić. Wziąłem ze stołu, jak mi się wydawało pustą szklankę, nalałem do niej zimnej wody i zacząłem pić. Nagle w migotliwym świetle zauważyłem, że w szklance coś ciemnego na powierzchni wody pływa. Dopiero wtedy wszystko sobie przypomniałem. Długo plułem z obrzydzeniem. Zapewne są jadalne, ale nigdy eksperymentowałem z tak egzotycznymi pokarmami. Pod względem pożywienia jestem tradycjonalistą. Na szczęście żadna nie zginęła, zwłaszcza w moim przewodzie pokarmowym. Rankiem pierwszą rzeczą było uwolnienie jaszczurek na miejsce skąd je zabrałem. Obecnie objęte są ochroną częściową, w latach pięćdziesiątych zapewne jeszcze nie były. Poza wyjatkiem przymusowej kąpieli nie ucierpiały. Na szczęście te maleńkie jaszczurki żyworodne (żyworódki), w odróżnieniu od jaszczurki zwinki, potrafią pływać!


Bardzo dobrze zapamiętałem zdarzenia związane ze śmiercią Stalina. W odróżnieniu od reszty otoczenia, która miała serdecznie dość dokręcania śruby przez rosyjskich „towarzyszy” Polakom, jedna z sąsiadek nawet płakała po jego śmierci. Zwłaszcza pamiętne w wydarzenia były dla mnie, dziewięcioletniego dziecka, ucznia szkoły podstawowej, czerwiecpaździernik 1956 roku. Zmiany w komunistycznych władzach w Rosji, potępienie zbrodni Stalina, wizyta 19 października 1956 roku Chruszczowa w Polsce. Częściowa amnestia dla więźniów politycznych. Wszyscy oczekiwali upragnionych przemian. Wraz z innymi miałem wtedy nadzieję.

W większości szkół wprowadzono lekcje religii. W tej, w której zacząłem naukę w 1954 roku, traktowanej przez „towarzyszy”, jako wzorcowa (czytaj ateistyczna), nie pozwolono! Zmieniłem szkołę. Nowa szkoła (wtedy Podstawowa Nr 14 w Katowicach) była bliżej domu. Obecnie jest tam, przy ul. Graniczna 27 CUW Katowice. Oprócz drogi normalnej ulicą Paderewskiego, można było do niej dojść na skróty polną dróżką jeszcze szybciej.

Na terenach obecnego Osiedla Paderewskiego, w sąsiedztwie Doliny Trzech Stawów, czyli na wspomnianym Kryznachcie przeważały wtedy pola uprawne, łąki, kilku sąsiadów było rolnikami, było tam też duże ogrodnictwo.

To „Poluzowanie komunistycznej śruby” władzy w Polsce, na początku rządów towarzysza Wiesława – Władysława Gomułki było krótkotrwałe. Niestety potem śrubę znów stopniowo dokręcano. Z tego co pamiętam, w pierwszej kolejności zlikwidowano nam lekcje religii w szkole.

Gdy byłem w siódmej klasie, wtedy była to ostania klasa Szkoły Podstawowej, rodzice byli proszeni na ważną wywiadówkę. Zazwyczaj na wywiadówki chodziły moje starsze siostry. Tym razem poszła Mama, która była wiele razy na wywiadówkach i znała już rodziców moich kolegów. W tym dniu o tej samej porze odbywało się w szkole wiele wywiadówek w różnych salach, np. klasy 7a, 7b, 7c (moja klasa z opinią, że gromadzi najgorszych łobuzów oraz najgorszych uczniów w szkole) i 7d. Niestety Mama spóźniła się i zapomniała numeru sali, w której odbywała się wywiadówka. Nie chciała przeszkadzać zaglądając do sal. Spacerowała po korytarzu w nadziei, że ktoś będzie wychodził z tej sali i wtedy rozpozna rodziców mej klasy. Niestety nie było nikogo! Wreszcie pojawił się nauczyciel p. Konieczny, podszedł do Mamy i zapytał, dlaczego stoi na korytarzu zamiast wejść do sali. Odpowiedziała, że syn chodzi do jednej z klas siódmych, ale nie zapamiętała numeru sali ani litery, która to z tych klas. Powiedział, że zna wszystkich uczniów, niech tylko poda syna nazwisko. Mama bez zastanowienia powiedziała swoje panieńskie Czakański! Pan Konieczny pokręcił głową, nie takiego ucznia niestety nie znam. Oczywiście Mama się od razu zorientowała w swej pomyłce, ale było jej wstyd się przyznać, że po dwudziestu trzech latach od ślubu nie zna jeszcze swego aktualnego nazwiska!

Po skończeniu Szkoły Podstawowej chciałem pójść do Technikum Leśnego w Brynku, bo kochałem otaczające nas drzewa, krzaki, roślinność, zwierzęta. Na szczęście mama nie pozwoliła. Stwierdziła, że jestem zbyt niesamodzielny, niedostosowany do mieszkania w internacie. Poszedłem do najbliższej wtedy szkoły średniej Śl.TZN.


Uzupełnienia oraz ciąg dalszy, poprawienie wielu błędów, mam nadzieję, że sukcesywnie nastąpią…